Rok temu mój artykuł zaczynał się od podobnych słów. Materiały, na które wówczas trafiłam, zainspirowały mnie do tego, by tym razem wybrać się do Monachium i osobiście przekonać się, jak ta impreza naprawdę wygląda. Zapraszam na relację prosto z  Theresienwiese.

Chcemy zobaczyć ceremonię otwarcia, podczas której burmistrz Monachium dwoma wprawnymi ruchami odszpuntowuje młotkiem pierwszą beczkę z piwem, wypowiadając słynne „O’zapft is!” (Odszpuntowana!). W rzeczywistości jest to mało realne, gdyż trzeba zjawić się na Theresienwiese dużo wcześniej. Jednak już samo przyjście tutaj o każdej porze dostarcza wielu wrażeń.

Na tych kilkanaście dni całe Monachium przywdziewa Drindl (tradycyjny gorset ze spódnicą) i Lederhosen (męski skórzane spodnie) – również urzędnicy, kelnerzy i sprzedawcy w sklepach. Najchętniej czynią to jednak turyści (co roku przyjeżdża tu ich 6-7 milionów), którzy zaopatrują się w sklepikach z pamiątkami i na straganach. Miejscowi kupują stroje od certyfikowanych producentów. Za taki Drindl trzeba zapłacić nawet kilkaset euro, można jednak oczekiwać najwyższej jakości i pięknego wykończenia. Mi wystarczy na jeden dzień tyrolska bluzka, po drodze dostaję do tego bawarski kapelusz. Kilka przystanków od centrum jesteśmy jeszcze jedynymi przebranymi pasażerami, ale z każdym przystankiem takich pasażerów przybywa. Po wyjściu z metra wystarczy już tylko podążać za radosnym kolorowym tłumem.

Docieramy do Theresienwiese, gdzie w 1810 roku świętowano ślub bawarskiego księcia Ludwika z księżniczką Therese von Sachsen-Hildburghausen. Od tamtej pory na stałe wpisała się do kalendarza tradycja hucznego obchodzenia dożynek chmielowych. Pod koniec XIX wieku zaczęto tu rozstawiać również namioty, huśtawki i karuzele. Dziś to miejsce stanowi społeczne serce Monachium: obywają się tu różnego rodzaju uroczystości, festiwale itd. Nic jednak nie wzbudza tak dużego zainteresowania. Ogromna przestrzeń zapełnia się 14 namiotami głównych monachijskich browarów: Spaten-Franziskaner-Bräu, Augustiner, Paulaner, Hacker-Pschorr, Hofbräu i Löwenbräu, ustawionych wzdłuż głównej alei. „Namiot” to tylko potoczna nazwa – w rzeczywistości są to ogromne hale, w których w sumie zasiąść może jednocześnie 65 tysięcy gości. Dla tych, którzy nie dostaną się do środka, przygotowano stoiska z jedzeniem na wynos, w których można dostać najróżniejsze niemieckie specjały: pierniki, placki ziemniaczane, frytki, knedle, Spätzle, cynamonowe bułeczki, precle, owoce w czekoladzie. Nie brakuje również wspomnianych już karuzeli – począwszy od diabelskiego młyna (który skąd inąd stanowi znakomity punkt obserwacyjny), skończywszy na kolejkach górskich i innych ekstremalnych atrakcjach, niekoniecznie dla najmłodszych. Do każdej ustawiają się długie kolejki.

Miejsca siedzące w namiocie rezerwuje się już w marcu. Aby w ogóle wejść do środka, trzeba przyjść przed południem. W weekend szanse na to są nikłe, chyba że szuka się sposobu, jak wydać kilkaset euro. ;) Pozostali mogą jedynie przez szybę poobserwować tańce na stołach, lecz przy odrobinie szczęścia, zwolni się miejsce przy stole na zewnątrz. Tutaj też jest wesoło: ci, którzy siedzą tu od rana, skorzy są, by wstać i ku uciesze pozostałych, wypić na raz cały litrowy kufel piwa. Pogoda dopisuje, więc siadamy obok pary Finów. Potem dane nam jeszcze będzie dosiąść się do grupy Szwedów a następnie Rosjan.

Piwo podawane jest w ciężkich szklanych kuflach, kelnerki jednak są w stanie udźwignąć kilka na raz. Do wyboru jest klasyczny Oktoberfestbier, piwo ciemne, pszeniczne lub Radler (cytrynowe). Nie ma mowy o wyszukanych smakach, czy syropach – jeszcze w 1516 roku ustanowiono tu prawo, na mocy którego do produkcji piwa można używać tylko słodu, chmielu i wody. Obowiązkowym obiadowym daniem na Theresienwiese jest golonka lub równie popularny kurczak, podawane na przykład z okrągłym knedlem przypominającym dużą kluskę śląską. Choć trzeba długo czekać, opłaca się. Na ogół nie jadam golonki, ale ta bawarska jest doskonale przyrządzona. W karcie są również inne lokalne dania: kiełbasy, kluski, kapusta kiszona

Podobną atmosferę można poczuć w licznych pozostałych monachijskich lokalach. Wieczorem wybieramy się więc do Hofbräuhaus, jednej z najstarszych i najsłynniejszych tutejszych piwiarni.  Lokal mieści się na dwóch poziomach zabytkowej kamienicy o typowych bawarskich wnętrzach. Piwo i wystrój to niejedyny atut: karmią tu znakomicie. Koniecznie trzeba spróbować wyjątkowej kapusty kiszonej i Käsespätzle, podsmażanych kluseczek z serem. W tej części Europy do kapusty dodaje się kminek i dużo cukru, dzięki czemu nabiera wyjątkowego słodkiego smaku.

Miasteczko na Theresienwiese zamyka się koło północy – to w końcu Niemcy. ;) Warto jednak wstać rano w niedzielę, by zobaczyć wspaniały kilkugodzinny przemarsz przez miasto pięknie ubranych grup folklorystycznych, transmitowany przez ogólnoniemiecką telewizję.

…………………………………………

Wysiadam w Warszawie z samolotu – tu temperatura jest kilka stopni niższa. W końcu jesteśmy kilkaset kilometrów na północ. Po moim pierwszym Oktoberfeście zaczynam doskonale rozumieć ludzi, którzy przyjeżdżają tu co rok i sama chcę wrócić tu w 2014.

Karolina Bardecka

Więcej o podróżach i kulinariach znajdziesz na moim blogu "Podróże od Kuchni".