Jeszcze nie tak dawno temu, kiedy w czasie pracy zgłodnieliśmy, wystarczyło wyskoczyć do pobliskiej budki z zapiekanką czy kebabem. Robiąc jakieś interesy na mieście, ciężko było się nam oprzeć tym jakże wspaniałym zapachom dochodzącym do nas z wszelkiego rodzaju fast foodowych sieciówek. Co kilka kroków mijaliśmy kogoś, kto właśnie kończył zajadać hot-doga (koniecznie z podwójną porcją prażonej cebulki), dopijał colę lub czekał na swojego kebaba. Teraz natomiast zastanawiam się, czy prowadzenie jakiejkolwiek budki z kebabem, hot-dogiem czy jakimkolwiek innym „szybkim czymś” jest właściwie opłacalne.

Wszyscy chcą być fit

Od kilku lat coraz bardziej popularna staje się w Polsce moda na bycie zdrowym. Na bycie fit. Zewsząd bombardują nas reklamy siłowni, sklepów ze zdrową żywnością czy nawet specjalnych „restauracji”, które za odpowiednią opłatą (liczoną w setkach złotych miesięcznie) dowiozą codziennie pod nasze drzwi trzy, a nawet cztery zdrowe posiłki. W klubach fitness mamy do swojej prywatnej dyspozycji, przez 24 godziny na dobę, trenera personalnego. Takie osobistego guru, który nie tylko pokaże jak zwinąć nasze ciało w supełek, ale do tego podpowie co można jeść, a czego nie, lub da nam kupon rabatowy dzięki któremu za codzienne dostawy zdrowego eko-fit jedzenia zapłacimy kilka złotych mniej.

Nowe restauracje ogłaszają na swojej stronie i w swoich menu, że to właśnie u nich zjesz zdrowo. Codzienne dostawy organicznej żywności, nieskażone w żaden sposób nawet źdźbłem chemii dostarczą naszemu organizmowi wszystkiego, czego mu potrzeba. Oczywiście, jeśli stać nas na to, aby za carpaccio z organicznego buraka zapłacić kilkadziesiąt złotych.

Nie musimy jednak stołować się na mieście, aby być fit. Moda na zdrową żywność coraz szybciej opanowuje również małe, osiedlowe sklepiki. Jeszcze nie tak dawno, w jednym z centr handlowych w których się zaopatruje, dział z eko-żywnością powiększyli z jednej półki do dwóch alejek. W osiedlowym sklepiku półka z eko jedzeniem rozrosła się dwukrotnie wypierając stojące tam wcześniej chipsy i zupki chińskie. Sam nawet zerkałem na te półki szukając jakiejś inspiracji na jedzenie. Bo może zamiast zwykłej kaszy, zrobię bulgur. A może skuszę się na komosę ryżową? Może! Może i bym się skusił, gdyby nie fakt, że eko bulgur czy eko komosa kosztują przeważnie kilka razy więcej niż ich zupełnie nie ekologiczny i nijak organiczny brat z alejki obok.

Grosik do grosza...

Skąd są więc te ceny? Jaka jest różnica w zwykłej kaszy, którą możemy nabyć za powiedzmy 3 złote a tą eko kupowaną za złotych 15? Kiedyś myślałem, że wynika to z prostego faktu, jakim jest to, że wszelkiego rodzaju gospodarstwa ekologiczne są o wiele mniej wydajne od ich pestycydowych odpowiedników. Eee tam. Nic bardziej mylnego. No może trochę. Jednak uwierzcie mi, że różnica w wydajności pomiędzy tradycyjnym gospodarstwem rolnym a tym ekologicznym wcale nie jest aż tak duża. Okazuje się bowiem, że o wiele tańsze jest używanie pestycydów niż wszelkiego rodzaju wnioski, zaświadczenia i miesiące spędzone w urzędach tylko po to, aby we własnym gospodarstwie wprowadzić „obieg zamknięty”. Bo, aby odebrać resztki żywności, które mogą nam posłużyć jako nawóz potrzebujemy niezliczonej ilości dokumentów, zaświadczeń, końskiego zdrowia o paliwie, które spalimy jeżdżąc tam i z powrotem nie wspominając.

To wszystko przekłada się na ceny eko produktów sklepie. Rolnikowi A, który używa nawozów wystarczy więc skromna działka ze sprzedaży pudełka kaszy za 3 złote. Rolnik B natomiast, który prowadzi ekologicznie zbilansowane gospodarstwo musi opłacić papierki i inne duperele, dlatego „kupiona od niego” kasza musi kosztować kilka razy więcej.

No, ale to było jasne, że gdzieś musi być haczyk. Tylko ile procent wszystkich kupujących taką żywność robi to z przekonania, a ile tylko dlatego, że to przecież teraz takie modne? W swojej pracy jak i na drodze prywatnej spotykałem wiele osób, które na czole miały wytatuowany wielki napis „Jestem eko! Jestem fit!”. Mleko do kawy tylko sojowe (soja bez GMO rzecz jasna), zupa jedynie z warzyw organicznych… a w przerwie jakiś pączek z Tesco, wafelek z Lidla albo mała pokusa w postaci paczki żelek. Tacy fit, że niech mnie drzwi ścisną. Są jednak też tacy, którzy podporządkowali temu całe swoje dotychczasowe życie. U nich nie ma chwili słabości i nawet znajdzie się czas, aby iść na siłownie i skonsultować swoją dietę z trenerem personalnym. Jak u diabetyków. Są tacy, którzy restrykcyjnie przestrzegają swojej diety i nie pozwalają sobie nawet na najmniejszą chwilę słabości. Ale są i tacy, którzy pączka zapiją kawą z kilkoma łyżkami cukru a w razie niebezpieczeństwa „strzelą” sobie kilka jednostek insuliny więcej.

Dla siebie, czy dla innych?

Kto za to wszystko płaci? Pan płaci, Pani płaci. A różnica w cenie z całą pewnością wystarczyła by na to, aby zjeść coś – oczywiście nie zdrowego – na mieście, czy kupić jakieś składniki na tanią i w miarę prostą kolację. I ja wcale nie mówię tego złośliwie. Absolutnie. Jako osoba pracująca w tzw. gastro cieszę się, że zarówno klient jak i kucharz mają możliwość wyboru co chcą kupić i skąd dany towar pochodzi. Mnie tylko zastanawia, czy robimy to dla szpanu – bo to przecież teraz modne, czy może to pierwszy krok do tego, aby być w pełni fit? Sam raczej nigdy nie będę eko i fit, gdyż zwyczajnie mnie na to nie stać. Wiem jednak jedno. Gdybym jakimś cudem zaczął zarabiać kilka razy więcej i postanowił, że to właśnie od tego momentu zaczynam odżywiać się zdrowo albo nie jem w ogóle, to trzymałbym się tego jak rzep psiego ogona. Bo nie robiłbym tego dla szpanu, a dla samego siebie! Nie czekałbym, aż kolega czy koleżanka z pracy oznaczą mnie w poście na FB, pochwalnie pogłaszczą po głowie, tylko czekałbym na to, że będzie to miało odzwierciedlenie w moim zdrowiu a nie w ilości przyjaciół na Facebooku.