Gdy biorę do ręki książkę napisaną przez kobietę, to zawsze nim zacznę czytać, przypomina mi się „Kącik Literacki” Feliksa Kresa i fragment, w którym komentuje literaturę kobiecą. Pisze tak: „Zazwyczaj są to teksty skierowane raczej do wewnątrz, niż na zewnątrz; w ich tle rysuje się sylwetka autorki, która - jakże by inaczej - pisze o sobie, swoich problemach, marzeniach, zamierzeniach, cała reszta niewiele ją obchodzi. Jeśli bohaterką opowieści jest dziewczyna - to kryje się za nią autorka. Jeśli facet - to siedzi w nim autorka. Jeśli słoń - to pod maską słonia widzimy autorkę...” Ja zanim zaczynam czytać jakąkolwiek książkę napisaną przez kobietę, to zastanawiam się jaka będzie tym razem, i potem, po lekturze, zwykle okazuje się, że Feliks Kres trafia w sedno. I to samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe pod warunkiem, że o to nam chodzi i, że mamy do czynienia z dobrą literaturą.

Jak jest z „Pensjonatem na wrzosowisku” Anny Łajkowskiej, który ostatnio przeczytałam? Fabuła – klasyka gatunku – przytłoczona codziennością niepracująca żona i matka przeżywa kryzys i pod wpływem impulsu wyjeżdża na wakacje sama z synkiem. Mąż z córkami wyrusza w innym kierunku. Autorka zadbała by w zasięgu bohaterki pojawił się atrakcyjny mężczyzna, kobieta – przyjaciółka, romantyczny pensjonat i wyposażyła ją również w bardzo powieściowy atrybut (bo przecież w życiu takie rzeczy się nie zdarzają) tajemnicze pudełko od zupełnie obcej, zmarłej kuzynki. W tym pudełku autorka schowała to, co fajnie w powieści robi, ale niekoniecznie chcemy to przypisać głównej bohaterce – jeszcze ktoś pomyśli, że to o nas – czyli nieszczęśliwą miłość, romans, skandal. I tu też było miejsce by pojechać sobie trochę, fakt, subtelnie, na nieodpowiedzialnych facetach. Tak jakby kobiety były święte. ;)

Akcja książki dzieje się w Anglii. Z perspektywy bardzo aktualnej emigracji zarobkowej na Wyspy to ciekawostka, ale można byłoby sobie spokojnie wyobrazić taką historię na Warmii czy w Bieszczadach. To jednak oprawa, sceneria, bo tak naprawdę nie o miejsce tu chodzi, tylko o przeżycia – poszukiwanie sensu i swojego miejsca w życiu, wszechogarniająca pustka, rozdarcie pomiędzy swoimi celami a odwiecznymi powinnościami i poczuciem obowiązku wobec bliskich. Walka o niezależność, o marzenia, o siebie. I wszystko to prawda, kobiety tak miały, mają i będą miały – tak jest, więc amatorki tego typu literatury znajdą sięzawsze. Popyt na taką literaturę jest i będzie i ja osobiście nie mam nic przeciwko temu.

Książkę czytało się dobrze, jest napisana dość lekko, można powiedzieć sympatycznie, ale, hmm, czegoś w niej brakuje. Choć gdy pomyślę jak trudno jest ulotne myśli i przeżycia przelać na papier, to boję się krytykować. Zastanawiam się jednak nad językiem – w najprostszej formie służy porozumiewaniu, w bardziej wyrafinowanej staje się tworzywem artystycznym. To cienka granica – tutaj zabrakło mi tego wyrafinowania, czegoś unikalnego w stylu, co można by uznać za charakterystyczne dla stylu autorki. Aż się prosi, mając w pamięci opowiadania Iwaszkiewicza czy prozę Tokarczuk, by przyrodę wpisać w przeżycia bohaterki. Niby jest listopad, deszcz, wrzosowiska i Emily Brontë, ale jakoś tak osobno. Opisane a nie przeżyte, nie wyrwane gdzieś z wnętrzności. Postaci zostały opisane słowami, ale zabrakło im cielesności prawdziwych ludzi. Styl książki był podobny niezależnie czy przedstawiał refleksje autorki, czy był listem kuzynki, czy rozmyślaniami męża. A wracając do początku mojego wywodu, to tak jakby tworząc postaci trudno było autorce uciec od samej siebie – najzabawniejsze wydało mi się to w nielicznych fragmentach książki, w których narratorem był mąż. Jednym słowem wracając do Kresa i nieuchronnego kresu mojej pisaniny, pisząc można wpaść w pewną pułapką i dobrze jest pamiętać, że jeśli chcemy opisać słonia - to niech to będzie słoń.

Zobacz też inne recenzje użytkowników

Poznaj też kulinarno-literackie felietony Przy jedzeniu się (nie)czyta