Warto zainwestować kilka minut na jego przyrządzenie domowym sposobem.

Będziemy wtedy pewni, że jego skład nie zawiera  niepotrzebnych dodatków. Na powrocie do babcinych przepisów skorzysta nie tylko nasz organizm, ale i portfel.  Przyrządzić go można bowiem na dwa dni, urozmaicając dodatkami (tutaj nasza wyobraźnia i inwencja mają ogromne pole do popisu). Jednego dnia może to być ubita z cukrem śmietana, a drugiego np. upieczone poprzedniego dnia jabłko, od którego oddzielamy skórkę i część środkową. Rozdrabniamy widelcem, do masy dodajemy wg uznania: cukier waniliowy, cynamon, możemy wymieszać też z naturalnym jogurtem. Do tego kilka biszkoptów (dla dbających o linię wspaniałym dodatkiem będą suchary) i na koniec aromatyczna herbata z mięty. Pycha!

Jednak co do tego ma królestwo?

Scena jak z „Daleko od noszy”.  Szpital, sala chorych, poranny obchód. Lekarze stają przed moim łóżkiem, przeglądają kartę chorych, pytają jak się czuję, zaglądają pod opatrunek po cięciu. Wygląda wszystko OK. Słyszę:

- Co do jedzenia, to na śniadanie proszę jedynie niesłodzoną herbatkę lub wodę niegazowaną, a na obiad może pani spróbować zjeść zupkę.

Za lekarzem stoi pielęgniarka, która patrząc na mnie, energicznie porusza w lewo i w prawo głową, dając mi tym samym do zrozumienia, że coś z tą zupką nie jest tak. No cóż, trochę wystraszona, co ona ma tak naprawdę na myśli, czekam jak na szpilkach aż skończy się obchód. Wreszcie jest, z kolejną butlą do kroplówki. Chwytam ją za rękę i pełna niepokoju pytam:

- Siostro, dlaczego nie mam jeść zupy?

- Nie jadła pani prawie przez cztery dni, jelita są puste i wszystkie – nawet najbardziej rozgotowane składniki, mogą je podrażnić. Lepiej spokojnie przyzwyczaić układ trawienny i przewody żółciowe (byłam po operacji pęcherzyka żółciowego) do nowej roli. Niech przywiozą pani z domu kisiel: on zawsze wchodzi.

Nie powiem, siostra uspokoiła mnie tym wyjaśnieniem, bo już różne myśli mnie nachodziły. Zaraz też chwyciłam za telefon i poprosiłam domowników, aby przywieźli  mi w południe kisiel.  Gdy nadeszła upragniona pora obiadu, ja musiałam się nacieszyć tylko jego widokiem. Strata niewielka, bo zaraz zjem przecież upragniony kisiel. Wreszcie jest! Kolor piękny, bursztynowy, w dużym słoiku po kompocie (dlaczego tyle? – zaraz się przekonam ). Odkręcam nakrętkę, zapach też niczego sobie. Łyżką sięgam w głąb słoika i …nie mogę jej wbić. Speszona, pytającym wzrokiem przeciągam po rodzinie, a tu też niezła konsternacja. Wszyscy rzucają się po słoik, oglądają, wąchają – wszystko w porządku – tylko łyżka nie chce się zanurzyć w kisielu. Przecież robiliśmy go wg przepisu na opakowaniu – słyszę rezygnację w głosie syna.  No cóż – proste okazało się trudne dla moich mężczyzn, którzy nie powiem, do tej pory robili wspaniałą herbatę i kawę.  Z pomocą przyszła pielęgniarka (ta od kisielu). Zaznajomiona z sytuacją poradziła kupno kisielu w proszku w szpitalnym sklepiku. Dzięki  jej życzliwości i prywatnemu czajnikowi do gotowania wody, mogłam zjeść upragniony pierwszy posiłek od kilku dni. Parę łyżek sycącego, gęstego płynu, wprawiło mnie w lepszy nastrój. Ale zaraz, siostra coś mówiła o jakiś kawałkach pożywienia, które mogą podrażnić jelita, a tu pływają jakieś drobinki. Jak się okazało były to cząstki owoców i to na dodatek malin. Znów mój pytający wzrok powędrował na bliskich – nie było innego: usłyszałam. Odstawiłam więc resztę kisielu, nie mając już sił na łyżkowe manewry w wyławianiu czystej postaci płynu. Wprawdzie kupiony kisiel uratował mnie pewnie od śmierci głodowej, to jednak w domu postanowiłam wymyślić nieskomplikowany sposób jego przyrządzania. Przepis w deserach: Królewski kisiel Poli Neis.

www.jogart.bloog.pl