Kilka dni temu w moje ręce trafiła książka „Świnia w Prowansji” autorstwa Georgeanne Brennan. Szybko przeczytałem streszczenie i na myśl o pisaniu recenzji, poczułem się nieco nieswojo. Po pierwsze, kuchnia francuska zdecydowanie nie należy do moich ulubionych, jest cudaczna i pretensjonalna. Po drugie sam fakt, że o kuchni francuskiej pisze mieszkanka Kalifornii wzbudziło we mnie pewne obawy. Spodziewałem się egzaltowanych wspominek Amerykanki, która w pewnym momencie swojego życia nagle odkryła, że prawdziwe jedzenie nie kryje się w puszce czy sklepowej zamrażarce.

Szybko okazało się jednak, że moje obiekcje względem książki, jak i autorki były zupełnie nieuzasadnione.

Brennan w swojej książce, lekko i bezpretensjonalnie opisuje swoją przygodę z Prowansją. Nie jest to typowy pamiętnik, a napisane po mistrzowsku luźnie wspomnienia, które łączy jeden temat – jedzenie. Autorka nie usiłuje nam wmówić, że Prowansja była dla niej rajem, a jej życie przemieniło się w bajkę, gdy tylko koła samolotu dotknęły ziemi starego kontynentu. Niezwykle realistycznie opisuje swoje życie w wiejskiej chacie bez centralnego ogrzewania, bieżącej wody, a nawet prądu. Pierwsze niezbyt udane doświadczenia przy produkcji własnego sera, kłopoty z hodowlą inwentarza czy też próby zaskarbienia sympatii lokalnej społeczności, autorka opisuje poprzez pryzmat przygotowywanych posiłków, każde wydarzenie łącząc z konkretnym daniem.

Brennan dzień pod dniu dokonywała kulinarnych odkryć gotując, jedząc i co chyba najważniejsze, podpatrując co jedzą i gotują sąsiedzi. Próby przeżycia w surowych warunkach Prowansji, świniobicia, winobrania, zbieranie ziół i grzybów dzień po dniu kształtowały kulinarną tożsamość autorki. Brennan ukazuje nam Prowansję, jakiej już niestety nie ma. Cudowny świat, nieskażony obecnością sieciowych sklepów, w którym przygotowywanie posiłków opierało się o tradycję, a pory roku były wyznacznikiem tego, co pojawiało się na talerzach. Kuchnie pełne dzikich, polnych ziół i warzyw prosto z ogrodu, a przede wszystkim ludzie, pełni szacunku i miłości do jedzenia sprawili, że autorka zakochała się w tym zakątku Francji. Jak silna to miłość, świadczy o tym fakt, że od ponad dwudziestu lat Brennan dzieli swe życie między Kalifornię a Prowansję, bezustannie narażają się na niewygody lotów transatlantyckich.

„Świnia w Prowansji” to znakomita lektura dla wszystkich miłośników jedzenia. Wciągająca do tego stopnia, że można ją odłożyć jedynie na chwilę i tylko po to, by zamieszać w garnku jedną z opisywanych w niej potraw.

"(...)Ułożyłam w głębi paleniska drewno dębowe i sosnowe, a kiedy zmieni się ono w rozżrzone węgle, rzucę na nie kilka garści winorośli i upiekę na ruszcie kotlety jagnięce. Leżą na talerzuw kuchni, natarte oliwą i posypane dzikim tymiankiem. Byłam już w ogrodzie, żeby zerwać młodą karbowaną sałatę, rukolę i grube łodygi botwiny. Zielenina juz umyta, leży w emaliowanym durszlaku (...). W lodówce czeka świeży kozi ser, podobny do tych, które sama niegdyś robiłam. Wkrótce opiekę go, by potem przybarć nim sałatę. (...)"

Georgeanne Brennan, "Świnia w Prowansji".

Książka urzekła mnie na tyle, że jeszcze w trackie czytania postanowiłem przygotować jeden z prezentowanych w niej przepisów. Gdy kończyłem czytać „Świnię w Prowansji”, po całym domu rozchodził się zniewalających zapach pieczonej wieprzowiny. Teraz już rozumiem, że w Prowansji można się zakochać.

Michał Siemieniacki (emeslive)

czarne

PS. a tutaj znajdziecie przepis na tytułową "Świnię" ;-)

http://kuchnia.bobyy.pl/przepis/swinia-w-prowansji-2