Rozrusznik, entrée, poczekajka, przystawka, to maleńkie przekąski pobudzające nasz apetyt i umilające czas w oczekiwaniu na zamówione danie.

Po raz pierwszy z taką kulinarną formą spotkałam się przeszło trzydzieści lat temu. Będąc na targach w Brnie, jadałam późne posiłki w hotelowej restauracji. Przed daniem głównym kelner przynosił do naszego stolika tacę pełną małych pyszności.

Z zegarmistrzowską precyzją układał na naszych talerzach po jednej małej przekąsce (tylko jednej!). Te małe cuda stały się moim faworytem i do dziś są na pierwszym miejscu przed wszystkimi dalszymi odkryciami kulinarnymi, które dane mi było poznać. To preludium każdej uczty! Ambrozja dla podniebienia! I dzisiaj jestem w stanie zamienić każde danie główne na tacę tych przepysznych przystawek.

Podawano maleńkie kęsy na jeden ząb: wędzone ryby z wyszukanym nadzieniem, faszerowane jaja ozdobione kawiorem, pasztety z gęsiej wątróbki, plasterki pieczeni, tatara z wędzonego łososia, musy szynkowe lub pomidorowe, maleńkie galaretki mięsno-warzywne.

Nie mam wątpliwości, że pomysłodawcą powitalnych przegryzek jest Francja. To już tradycja kulinarna we Francji, że w dobrych restauracjach przed pierwszym daniem serwuje się amuse quele lub amuse bouche. To, hors d'oeuvre, czyli mini przekąski, kulinarne kreacje w wykonaniu kucharza, który w ten sposób prezentuje charakter kuchni swojego lokalu.  Szef kuchni, w myśl zasady "Jemy również oczami" przygotowuje przekąski, które mają zaostrzyć nasz apetyt, ale również umilą nam czas w oczekiwaniu na danie główne. Ta mała przekąska wymaga świeżych produktów, wyjątkowej dokładności i sporej kreatywności. To są małe kulinarne arcydzieła.

Innym rodzajem poczęstunku w oczekiwaniu na posiłek, jest aperitif. Napój alkoholowy, przeważnie z domieszką ziół, który dzięki nim pobudza nasz apetyt. Może to być wermut, pastis lub porto. Pije się go na stojąco.

A w Polsce? Wykwintnych, małych przekąsek nie spotkałam. Ale małymi, małymi kroczkami docierają do nas inne poczekajki.

Wielkim hitem, długo utrzymującym się w najprzeróżniejszych lokalach gastronomicznych, był i jest chleb ze smalcem, a właściwie wielka pajda grubo ukrojonego chleba. Czy ona zaostrza mój apetyt?! Tego nie jestem pewna, ale wiem, że z reguły nie ma ona nic wspólnego z punktem gastronomicznym w którym ją podano. No chyba, że 80% restauracji w Polsce, to karczma chłopska, chłopskie jadło, albo inny lokal z polskim przaśnym jedzeniem.

Są też perełki, te 20%, które miło potrafią zaskoczyć konsumenta. W lokalu z polskim jedzeniem na przywitanie podano twarożek ze szczypiorkiem i ze świeżym, pachnącym chlebem. W restauracji z kuchnią żydowską podano macę, w pubie z klimatem irlandzkim kelnerka przyniosła dwa szklane pojemniki z oliwami smakowymi, jedna czosnkowa, druga paprykowa i koszyczek świeżego pieczywa. W lokalu w stylu amerykańskim natrafiłam na prażoną kukurydzę posypaną różnymi przyprawami, a w meksykańskim pueblo przegryzałam tacos, maczając je w salsie paprykowej. W maleńkiej chińskiej budce, w małym koszyczku, dostałam usmażone w głębokim tłuszczu chipsy z krewetek.

W pewnej eleganckiej restauracji przywitano mnie aperitifem, a na zakończenie posilku kelner przyniósł digestif, czyli trunek ziołowy wspomagający trawienie. Był to pierwszy i jedyny lokal, w którym podano tzw. rozchodniaczka. Wychodząc z takiej restauracji wiem, że tam wrócę, bo jest tam ktoś, kto dba o moje zdrowie i dobre samopoczucie.