Kilka dni temu, dzięki uprzejmości redakcji magazynu „Polska gotuje”, trafiła do mnie książka „Kuchnia. Produkty spożywcze z czterech stron świata”. W trakcie oczekiwania na przesyłkę starałem się wybadać w internecie, z czym dokładnie będę miał do czynienia. Zapowiadało się interesująco, ale na to, co zobaczyłem po otwarciu przesyłki, z pewnością nie byłem przygotowany.

Książka? Nie, to zbyt mało powiedziane. Raczej księga, która prezentuje się naprawdę imponująco. Wymiary 28x37cm, blisko 3kg wagi, gruba okładka, i co najważniejsze, wnętrze zawierające 330 stron rzetelnej wiedzy o produktach spożywczych z całego świata, opatrzonych ogromną ilością zdjęć znakomitej jakości. Robi wrażenie, prawda?

Książkę podzielono na 12 rozdziałów, zawierających grupy produktów (zioła, mięso, ryby, sery, owoce, warzywa itd.) i opatrzono indeksem, bez którego korzystanie z niej byłoby koszmarem. Co bardzo ważne i szalenie użyteczne, indeks zawiera nazwy składników zarówno po polsku, jak i po łacinie. Czemu indeks po łacinie to taka świetna sprawa? Spróbujcie odgadnąć, jak po polsku nazywa się owoc zwany pipinola… Gwarantuję, że w internecie najszybciej odszukacie łacińską nazwę. A jak odróżnić piętnaście odmian bazylii? Tu też jedynie łacina przyjdzie nam z pomocą.

Trudno powiedzieć ile dokładnie produktów w książce opisano – myślę, że kilka tysięcy to absolutne minimum (same ryby to ponad 250 gatunków, a do tego osobno raki, kraby i inne owoce morza). Na mnie największe wrażenie zrobiły rozdziały o ziołach i przyprawach oraz… mięsie. Tak dokładnego rozbioru tuszy jeszcze nie widziałem. Kawałek po kawałku, z dokładną nazwą i przeznaczeniem. Można śmiało powiedzieć, że ilość produktów opisanych w tej księdze zadowoli nawet dość wybrednych "foodie".

Kilka słów należałoby powiedzieć o jakości samego tłumaczenia. Nie ukrywam, że wolę korzystać z książek oryginalnych, niż z ich polskich tłumaczeń. W wielu książkach wydziałem już błędnie przełożone nazwy składników, co często skutkuje kulinarnymi potknięciami. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w przypadku „Produktów spożywczych z czerech stron świata” tłumacze wykonali swoją pracę wzorowo. Choć nie uniknięto małej niezręczności (bo błędem tego nazwać nie można) - otóż w książce nie znajdziecie marakuji, zastąpiła ją męczennica purpurowa. Zdaję sobie sprawę, że tak ten owoc w istocie się nazywa, jednak nazwa potoczna jest znana znacznie szerzej i taka też według mnie powinna zostać użyta.

Choć książka zdecydowanie nie należy do tanich (ok. 150 zł) uważam, że warto ją kupić. Jest to inwestycja na lata. Bez względu na to, co i jak będziemy gotować, składniki wciąż pozostaną te same, zatem warto je dokładnie poznać. Nowe produkty to nowe, kuchenne inspiracje – ile razy widzieliście w sklepie jakiś ciekawy produkt, ale nie kupiliście tylko dlatego, że nie wiedzieliście jak go przygotować? Wiedza uzyskana z tej książki przyda się także podczas zagranicznych podróży – liczę, że książka doczeka się także wydania elektronicznego, by można ją było zabrać ze sobą wszędzie, w najdalsze nawet podróże. Jeśli zastanawiacie się czy kupić np. kolejną książkę Jamiego Olivera, dołóżcie drugie tyle i kupcie „Produkty spożywcze” - gwarantuję, że korzyść będzie znacznie większa i na pewno nie będziecie tego zakupu żałować. Nie mówiąc już o tym, że jest to wspaniały prezent pod choinkę – prezent, który ucieszy każdą osobę, która uwielbia jeść lub gotować.

logo