Dzieciństwo to podwórko na krańcu miasta, rzeka za domem, gdakające kury i ogródek przy mało uczęszczanej drodze. To Prababcia idąca w filcowych kapciach z naręczem drew do kuchni, obierająca jabłka na strudel lub mleczny ryż i lepiąca setki pierogów.

To także wieś, puste łąki i ogromne pola, ściernisko po życie, ciepłe mleko na śniadanie i puchowe kołdry na poddaszu. Gliniane dzbanki suszące się na płocie i śnieżnobiałe koszule złożone w kostkę. Pachnący jesienią dym z ognisk, w których pieką się ziemniaki oraz płaskie placki pieczone na kuchennej fajerce.

Dzieciństwo to worki mąki stojące w sieni i wielkie kamionkowe garnce z kiszonymi ogórkami.

Po trzydziestu latach pozostały jedynie ślady we wspomnieniach i ten ulotny, właściwy tylko sobie, piękny zapach domowej bułki i marmolady jabłkowej. Po trzydziestu latach, w wielkim mieście, gdzie wszystko można kupić prócz prawdziwego dobrego chleba, a czas jest coraz bardziej towarem deficytowym, stwarzam swój własny świat.

brioszki

   Chleb.

Bułka. Ciasto.

Gdy patrzę, jak rówieśnicy mej córki uważają, że wszystko jest do kupienia w sklepach, jak dzieci sześcioletnie  uważają, że mleko dają kartonowe opakowania, a kurę widują tylko na obrazkach. Gdy słyszę matki mówiące, że życie należy sobie ułatwiać i karmiące dzieci styropianowymi plackami ryżowymi, w imię zasady zdrowego żywienia. Gdy, szukając pieczywa dla alergika, jestem zmuszona wykluczyć z jego diety pieczywo całkowicie, gdyż każde zawiera sztuczne dodatki. Gdy, po przejrzeniu etykiet produktów spożywczych, wszystkie odkładam z koszyka z powrotem na półkę...  Postanawiam upiec własny chleb.

Chleb kamień. Raczej jako narzędzie zbrodni, nadające się do zadania śmiertelnego ciosu, niż do przyrównania do chleba, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Chleba miękkiego, dmuchanych bułek, kruszących się na drugi dzień, ale zawsze miękkich, o bielutkim miąższu. Chleb niezrównany w smaku.

Ostatnio jem tylko bułki. Bułki, chleby żytnie z masłem, ciasta z owocami, takie do podskubywania przy każdej okazji, baby drożdżowe i paszteciki. Z własnego pieca. Zwykłego piekarnika w malutkiej kuchni mieszczącej się w starej kamienicy w samym centrum wielkiego miasta.

Ciasto wyrabiam ręcznie, a mąkę kupuję w pobliskim samie. Zbieram książki kulinarne, broszurki, przepisy. Piekę co dzień, często kilka razy na dzień. Córka połknęła bakcyla. Z chlebem jest tak, że gdy się już upiecze ten pierwszy swój bochen, staje się to nałogiem. Ten smak, trudny do zapomnienia, chce się zatrzymać na zawsze i nie można go zastąpić żadnym kupionym w sklepie, obojętnie za jakie pieniądze, pieczywem.

Nie zaczynałam od prostych przepisów. Od razu zabrałam się za zakwas i chleby zakwasowe. Nie jest to wcale trudne. Jako takie doświadczenie w kuchni miałam, więc swój pierwszy zakwas przygotowałam sama, mieszając w kamionkowym garnku równe proporcje mąki żytniej razowej i wody. Dokarmiałam potem zakwas takimi samymi proporcjami co 12 godzin przez pięć dni. Po tym czasie upiekłam pierwszy chleb i był świetny. Miękki, wyrośnięty, pyszny, pachnący... Było to kilka lat po wcześniejszym narzędziu zbrodni.

Dziś piekę, gotuję, eksperymentuję. Uwielbiam skomplikowane przepisy, ale ostatnio nie mam na nie czasu. Korzystałam z nich w czasach, gdy chciałam być idealną gospodynią domową. Ale On nie kochał mnie przez to bardziej, szacunku teściowej, która gotować nie umie, się nie doczekałam, a powieki zaczęły coraz bardziej ciążyć po nieprzespanych nocach i godzinach spędzanych na wyszukiwaniu potrzebnych składników w internecie.  Sięgam więc teraz po proste rozwiązania. Stare, sprawdzone dania mojej Babci i Mamy. 

Niekiedy noce spędzam na pisaniu, czytaniu, słuchaniu muzyki. Zostawiam w kącie niezłożone pranie, a spaceruję po internecie w poszukiwaniu kolejnych inspiracji. Rano budzę Córkę ciepłymi bułkami na  śniadanie, a siebie mocną kawą. Niekiedy świt zastaje mnie przy kuchni, zagniatającą ciasto, albo - gdy jestem na wakacjach - wędrującą po łąkach, zbierającą grzyby czy skąpane w rannej rosie i mgle jagody.

We wszystkim można odnaleźć pasje. Życie może stać się pasją. Ranek spędzony w kuchni, kubek gorącego kakao, zachód słońca nad domem Matki, nawet wspólne odrabianie lekcji, w oczekiwaniu na zapiekane jabłka, malowanie niewprawnymi paluszkami po szkle... Te wszystkie czynności nas określają. We wszystkim odnajdujemy siebie. Jedni uprawiają sport, inni biegają z imprezy na imprezę, a jeszcze inni pasjami pieką chleby. Pasjami gotują.
To jest moje życie. W nim odnajduję szczęście i spokój. Kuchnia, książki, noce do białego rana i piegi na nosie mojej Córki, doskonale widoczne, gdy śpi.

Można kupować pieczywo, można żyć na skróty, gonić za wciąż uciekającym czasem i szczęściem. Ale w takim świecie warto się też zatrzymać, aby dostrzec szczęście znajdujące się blisko. Spróbować coś upiec. Aby choć raz nasz dom wypełnił się tym prawdziwym domowym zapachem. Zapachem chleba. Zapachem ciasta, zapachem bułek. A wtedy nic już nie będzie takie samo. Zwłaszcza bułka z marketu.