Od zawsze mówiłam otwarcie, że macierzyństwo nie jest dla mnie. Tę decyzję podjęłam już jako nastolatka, chociaż moi bliscy kpili sobie z mojego postanowienia. Słyszałam teksty w stylu: „Jasne, jasne, świetnie, teraz skup się na egzaminach i nauce, potem pomyślisz o dzieciach i sama zobaczysz, że zmienisz zdanie”.

Ale moje zdanie pozostało niezmienne

Moje przyjaciółki wchodziły w kolejne etapy życia – zaręczyny, śluby, macierzyństwo. Regularnie pojawiałam się na imprezach typu baby shower, wręczając maluszkom prezenty w postaci kocyków czy becików, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do dzieci, nieważne, czy swoich, czy innych. Podczas gdy wszyscy wokół zachwycali się słodkimi bobaskami, ja widziałam w nich tylko wrzeszczące i zaślinione istoty. No cóż, taka już jestem.

Wszystko zaczęło się na kilka miesięcy przed obroną. Wtedy w moim życiu pojawił się Maciek. Niemal od razu poczuliśmy do siebie sympatię, a podobne podejście do tematu posiadania potomstwa tylko nas do siebie zbliżyło. Ani on, ani ja nie widzieliśmy siebie w roli rodziców. Mieliśmy mnóstwo marzeń i ambicji, które chcieliśmy zrealizować. Ja byłam na ostatnim roku pielęgniarstwa i zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie wymagająca ścieżka zawodowa.

Kiedy wracałam z pracy, marzyłam tylko o relaksie, a nie o zajmowaniu się dziećmi. W czasie urlopu pragnęłam podróżować po świecie, a nie kisić się w dziecięcym basenie przy hotelu… Nie odczuwałam tego wrodzonego instynktu, o którym ciągle trąbiły moje przyjaciółki, ciocie i kuzynki. Nie miałam w sobie żadnej chęci do prokreacji. Nie widziałam w tym głębszego sensu, może poza tym, że ten mały brzdąc w przyszłości będzie harował, żebym miała z czego żyć na starość.

Moja mama nie kryła zdumienia, choć od dawna wiedziała

Tworzymy związek z Maćkiem i być może kiedyś staniemy na ślubnym kobiercu, lecz obecnie jesteśmy zadowoleni z aktualnej sytuacji, a pociech jednomyślnie sobie nie życzymy. Rodzinne „wróżki” upierały się jednak, że gdy tylko powiemy sakramentalne „tak”, prędzej czy później ruszy „operacja bombelek”. Obydwoje kręciliśmy głowami z niedowierzaniem. Mieliśmy własne zdanie na ten temat.

Oboje zgodziliśmy się na skromną ceremonię ślubną, bez hucznego wesela. Wybraliśmy kameralną uroczystość z obiadem w gronie rodziny i najbliższych przyjaciół. Nie mieliśmy ochoty na wielkie przyjęcie dla dwustu gości, za które musielibyśmy spłacać kredyt przez długie lata. Nasza ceremonia była przepiękna, pełna wzruszeń, a jednocześnie bez zbędnej pompy. Zaraz po ślubie spakowaliśmy nasze rzeczy i wyruszyliśmy w podróż poślubną do Indii, a stamtąd polecieliśmy do Nowej Zelandii.

Taka wyprawa od dawna była naszym wspólnym marzeniem, które w końcu zdecydowaliśmy się zrealizować. Jako pielęgniarka miałam spore trudności, żeby dostać tak długi urlop w szpitalu, bo zazwyczaj jestem tam potrzebna na okrągło. Maciek też niemało się namęczył, żeby wyrwać się z urzędu miasta na taki okres, ale jego koledzy po fachu w końcu podzielili jakoś jego obowiązki między siebie. No i polecieliśmy w świat!

Każdy dzień wyprawy był wspaniały

Już od samego rana chłonęłam klimat i aromaty Indii, poznawałam nieznane mi wcześniej smaki i podziwiałam bajeczne pejzaże. Ale w Nowej Zelandii przeżyłam jeszcze większy zachwyt, wręcz magię! Coś wprost niewiarygodnego... Czułam się, jakbym latała z radości, że mogę dzielić te chwile z Maćkiem, i że to dopiero początek naszej życiowej eskapady. Podobną wizję miałam co do jej kolejnych etapów. Planowaliśmy ciężko pracować, a w czasie wolnym przemierzać świat wzdłuż i wszerz, podziwiać zachwycające zakątki, docierać do miejsc, o których istnieniu mało kto ma pojęcie.

– Niektórzy muszą się zadowolić przeglądaniem fotek w sieci, a nam udało się tu przyjechać osobiście – wyszeptałam, przytulając się do Maćka tamtego wieczoru. – Mamy w życiu niesamowite szczęście. Nie zamieniłabym tego na nic innego.

Nie usłyszałam jego odpowiedzi, bo zasnęłam.

Obudził się w nim pierwotny instynkt

Gdy nasza podróż powoli dobiegała końca, coraz wyraźniej dostrzegałam, że z moim ukochanym prawdopodobnie dzieje się coś niedobrego. Ciągle go zagadywałam, pytając, czy przypadkiem nie czuje się kiepsko, jednak on uparcie zaprzeczał.

Nic mi nie jest, serio – ciągle powtarzał tę samą śpiewkę, co ani trochę mnie nie uspokajało. Wiedziałam swoje, w końcu znałam go na wylot.

Aż pewnego wieczora, kiedy wciąż drążyłam temat, w końcu wyznał, co go trapi:

– Chciałbym, żebyśmy mieli razem dziecko.

No nie, totalnie mnie zamurowało. Tego to się w ogóle nie spodziewałam. Sześć lat już byliśmy razem i myślałam, że znamy się na wylot. Zatkało mnie, totalnie oniemiałam, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć.

– Sorry, wiem że cię to zaskoczyło. Myślałem, że mi nie zależy, że mi to nie odbije... Wydawało mi się, że to lipa, ale... ostatnio non stop o tym myślę, jakiś taki ojcowski instynkt chyba mnie naszedł czy coś – próbował obrócić to w żart.

Sytuacja nie wyglądała zabawnie.

– Konkretnie od jakiego momentu? Doprecyzuj, proszę. Ledwie parę tygodni temu przekonywaliśmy nasze rodziny, że to zupełnie wykluczone, rodziców, że wnuków się nie mają co spodziewać, choćby nie wiadomo ile czasu minęło, nie zmienimy decyzji...

– No tak, ale...

– Czyli mam przez to rozumieć, że już wtedy o tym marzyłeś? I nic mi o tym nie wspomniałeś? Zostałeś moim mężem, będąc świadomym mojej niechęci do posiadania potomstwa, a sam miałeś inne plany? Maciek... – wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, że mógł mi coś takiego zrobić.

Przemyśl to jeszcze raz, bardzo cię proszę – poprosił cichutko, starając się mnie do siebie przytulić. – Nie będziesz musiała rzucać pracy, ja zajmę się naszym maleństwem...

Odepchnęłam go od siebie.

Oszukał mnie

– Serio? Myślisz, że też ty przejdziesz przez całą ciążę i urodzisz dziecko? O czym ty mówisz, Maciek? Dziecko to nie zwierzaczek, którego od czasu do czasu zabierasz na spacer. Ono będzie żywą istotą. Czującą istotą ludzką. Ma prawo do mamy, która pragnęła jego narodzin, która zrobi dla niego wszystko. Właśnie takie są i muszą być prawdziwe matki.

– I ty też taka będziesz. Musisz tylko dać sobie na to szansę… Nie ma możliwości, żebyś nie pokochała naszego dziecka. – nalegał Maciek, wycierając spływające po policzkach łzy.

No i proszę, taki miał plan. Zajdź w ciążę, a potem jakoś to pójdzie! Miałam wrażenie, jakby mnie oszukał. Prawie zdradził. To nie chodziło o jakieś tam zmiany preferencji czy upodobań. To była kwestia ogromnej wagi. Kluczowa dla związku małżeńskiego.

Trudno powiedzieć, co robić w tej sytuacji. Czy powinnam być uparta i sprawić, że będzie nieszczęśliwy? A może lepiej ustąpić, przetrwać okres ciąży, poradzić sobie z porodem i połogiem, a potem sprawić, że zarówno ja, jak i dziecko będziemy nieszczęśliwi? Dziecko to nie jest jakiś sztywny mebel odziedziczony po dziadku, który z nostalgii jakoś ścierpię w swoim mieszkaniu. Decyzja o posiadaniu potomstwa dla tak zwanego świętego spokoju albo z rzekomej miłości jest skrajnie nieodpowiedzialna.

Całą noc spędziłam na rozmyślaniach

Analizowałam plusy i minusy sytuacji. Główkowałam, jak można by znaleźć kompromis między moim zdaniem a jego marzeniem o ojcostwie. Wypłakiwałam oczy przez parę godzin, układając w głowie przeróżne opcje rozwoju wypadków. Bladym świtem dotarło do mnie, że nie da rady zharmonizować dwóch skrajności. Ja się nie ugnę.

Nie chodziło o to, że po prostu nie miałam na to ochoty, albo że byłam chwilowo niezdecydowana, czekając, aż zegar w moim ciele da o sobie znać. To wynikało z moich głębokich przemyśleń i poglądów. A to niestety wiązało się z tym, że nasz związek małżeński dobiegł końca.

Bez względu na to, czy Maciek mówił prawdę na ten temat, czy też nagle zmienił front – nie powinnam była oczekiwać, że zrezygnuje z bycia tatą ze względu na mnie. On z kolei nie miał racji sądząc, że się poddam, poświęcę i urodzę mu potomka, a może i drugiego czy trzeciego, skoro tak dobrze nam się układa. Kiedy próbowałam sobie wyobrazić taką przyszłość, nachodziła mnie ochota na podwiązanie jajowodów. Wybacz mi świecie, ale nie ma mowy, żebym skazała jakiekolwiek dziecko na matkę, jaką ja bym się stała.

– Nasz związek małżeński dobiegł końca – oznajmiłam Maćkowi, gdy rankiem pojawił się w pokoju dziennym, gdzie spędziłam bezsenną noc.

– Przecież się kochamy…  – załkał.

– Owszem, kochamy się. Jednak nie powinniśmy zmuszać siebie nawzajem do trwania w tym uczuciu na siłę.

Wróciliśmy do domu załamani. Ta wyprawa miała stanowić początek naszej wspólnej drogi, a okazała się jej finałem. Próbowałam powstrzymywać łzy, mimo że czułam się tak, jakby moje serce runęło na ziemię i rozprysło się na tysiąc kawałków.

Nie mogę mu zaufać

Zdarzało mi się coraz częściej zostawać na nocki i popołudniowe zmiany w pracy, żeby jak najrzadziej przebywać z Maćkiem w naszych czterech ścianach. Jego przygnębienie sprawiało, że rany na mojej duszy otwierały się na nowo. Darzyłam go uczuciem większym niż kogokolwiek innego, ale czy to coś zmieniało? Nasz związek był niemożliwy. Przez parę tygodni miotaliśmy się pomiędzy tęsknotą w oczach, głębokimi oddechami, omijaniem siebie nawzajem i namiętnym kochaniem się, aż w końcu przyszedł czas, aby coś postanowić.

Rozpoczęłam procedurę rozwodową i bez większych problemów doprowadziliśmy do końca naszą relację, która w zamierzeniu miała przetrwać do grobowej deski. Nasi bliscy byli w szoku. Dla wszystkich to było bolesne doświadczenie, ale tak należało postąpić. Sprzedaliśmy nasze wspólne mieszkanie, wynieśliśmy się do innych części miasta i robiliśmy, co w naszej mocy, by na siebie nie wpadać, nawet przez przypadek.

Nie mogę powiedzieć, żebym była z siebie dumna, że mój związek małżeński przetrwał niecały miesiąc. Odkąd wzięliśmy rozwód, minęły już cztery lata, a ja wciąż czuję ukłucie w moim posklejanym byle jak sercu, gdy pomyślę o tym, jak to wszystko się potoczyło.

Maciek nie zwlekał długo i niedługo po naszym rozstaniu ułożył sobie życie u boku innej partnerki. Owocem tego związku jest dwójka dzieci – młodszy z maluchów pojawił się na świecie zaledwie tydzień temu w lokalnym szpitalu. Zdaję sobie sprawę, że odnalazł swoją życiową przystań, choć chyba nie kocha tej kobiety tak, jak mnie. Nie chcę wyjść na zarozumiałą, ale dostrzegam to w jego melancholijnym wzroku za każdym razem, kiedy przypadkiem wpadniemy na siebie.

Poświęcam się głównie pracy, której mam całe mnóstwo i doskonale zdaję sobie sprawę, że z biegiem czasu jej ilość wcale nie zmaleje. Czasem chodzę na jakieś randki, ale zazwyczaj nie mają one żadnego dalszego ciągu.

Nie potrafię obdarzyć żadnego faceta zaufaniem, ani dać wiary jego zapewnieniom, że nie zależy mu na dzieciach, a jedyne, czego pragnie, to moje szczęście i ja sama. Nad moim łóżkiem powiesiłam mapę świata, na której znaczę punkty symbolizujące odwiedzone przeze mnie miejsca. Podróżuję w pojedynkę, a tych punktów ciągle przybywa...